czwartek, 31 grudnia 2015

52 (podsumowanie mamazonkowego 2015)

Witam Was z krainy urlopu,który musiałam wziąć w zasadzie przymusowo, ponieważ w okresie między Świętami Bożego Narodzenia, a Nowym Rokiem przedszkole Młodego jest zamknięte. A zatem siedzimy sobie w domu i spędzamy miło czas.
Wczoraj odwiedziła nas Natalia,moja koleżanka ze studiów, która uprawiając dosyć nietypowy zawód modelki żyje wciąż na walizkach i w okresie świątecznym wpada do Berlina odwiedzić swoją babcie, nigdy też nie zapomina o odwiedzinach w naszych skromnych progach. Słuchając jej relacji o tym co robiła i gdzie była przez ostatnie pół roku (ostatnio widziałyśmy się w czerwcu) przyszło mi do głowy Ależ ja mam nudne życie i przed oczami przeleciał mi 2015, który ostatnimi czasy kojarzy mi się tylko i wyłącznie z pracą. W zeszłym roku pisałam o tym jak w planach mam szukanie stażu i stałego zajęcia. Plany zostały zrealizowane, chociaż możne nie do końca zgodnie z planem, hehe. Staż udało mi się odbyć już na początku roku,a to za pomocą uprzejmości małej firemki Maiami. Miałam tam okazję podglądać jak powstaje kolekcja, a także porobić trochę sampli i pomóc w przegotowaniach książki zamówień. Niestety staż był bezpłatny, a z powodu nowych regulacji prawnych osoba z wyższym wykształceniem nie może odbywać bezpłatnego stażu dłużej niż miesiąc. (Państwo Niemieckie próbuje w ten sposób nakłonić pracodawców do chociaż minimalnego wynagrodzenia dla pracowników "uczących się". Oczywiście efekt jest taki, że na staż przyjmuje się teraz tylko studentów, ponieważ ich ten przepis nie obowiązuje). Swoją drogą, dłużej niż miesiąc za 0 Euro raczej bym tam nie siedziała, chociażby z tego względu, ze mam dziecko na utrzymaniu dlatego też zaraz po praktykach zabrałam się za szukanie pracy. Trochę mi zeszło, bo bardzo chciałam znaleźć coś w zawodzie, co w Berlinie graniczy z cudem, bo to raczej miasto start-up'ow i freelancerow, niż firm odzieżowych. Po trzech miesiącach moja desperacja sięgnęła zenitu (jestem niecierpliwa, wiem) i doszłam do wniosku że lepiej będzie robić cokolwiek niż dalej stać w miejscu. Do takiego wniosku doszłam też odczuwając, że mój niemiecki po kilku miesiącach braku kontaktu z ludźmi mocno zubożał, a nie po to siedziałam prawie 1,5 roku na kursie żeby obrócić cały swój wysiłek w nicość. I w ten oto sposób znalazłam się w firmie Henry Bay Fashion, gdzie w sprzyjających okolicznościach przyrody przeszłam od maja do września od roli sprzedawcy po rolę menagera sklepu. Firma, czy raczej marka odzieżowa dopiero raczkuje na rynku, a ja staram się, w miarę możliwości uczyć rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Mam nadzieję, że w przyszłości te wiedzę wykorzystam, a poza tym mam bardzo fajny Team, składający się z trzech przesympatycznych dziewczyn.
Poza pracą nie działo się u nas nic wyjątkowego, co zapewne zdążyły odnotować osoby śledzące tego bloga. Cieszymy się zdrowiem i spokojem, myślę, że na razie więcej nam nie trzeba. 2016 będzie bogatszy w podróże małe i duże (mamy już kilka w planie), wracam też do tematu rekonstrukcji piersi, ale o tym opowiem Wam innym razem, a dziś życzę Wszystkim super zabawy no i przede wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku!




środa, 16 grudnia 2015

51 (co trzylatkowi w duszy gra, czyli propozycje prezentów np. z okazji Świąt)

Tak jak niedawno obiecałam dziś będzie post o prezentach, tym razem dla trzylatka. Możecie moje propozycje potraktować jako świąteczne lub urodzinowe, część przedmiotów nadaje się także do uskuteczniania rozpieszczania. A zatem:

1. Stemple/pieczątki, nasz ostatni hit zabawowy. Mały i niedrogi prezent, a cieszy nie tylko tych najmniejszych. Kiedy nasze dziecko pojęło ostatecznie, że ściany, drzwi i śnieżnobiała pościel to nie płótno malarskie i co za tym idzie polubiło papier możemy podarować mu zestaw pieczątek z kolorowymi tuszami. My mamy taki z motywami zwierzątek, ale oczywiście na rynku znajdziemy masę innych. Mogą być drewniane, mogą plastikowe. Rozpiętość cenowa zależnie od wielkości zestawu od 15 do 60 zł.




2.Karmnik dla ptaków- absolutny hit prezentowy ostatnich urodzin Młodego, czyli drewniany karmnik dla ptaków, który dziecko może samo pomalować. Świetny sposób na spędzenie czasu z rodzicami, no i nieoceniony wprost aspekt edukacyjny. Domek dla ptaków można kupić na allegro w bardzo przystępnej cenie, ale też w sklepach z artykułami do decoupage. Bardziej ambitni np. tatusiowie na pewno potrafią zrobić coś takiego samemu, warto przypomnieć sobie lekcje ZPT.


3. Książki z serii Opowiem ci mamo. Świetne ilustracje, fajne historyjki, a do tego zagadki. My mamy Opowiem ci mamo co robią auta oraz Opowiem ci mamo co robią pająki. Na pewno zaopatrzymy się także w tom o narzędziach i samolotach. 




4. Drobne instrumenty muzyczne. Propozycja tylko dla rodziców o mocnych nerwach, jeśli chcemy coś w tym stylu sprezentować dziecku znajomych, lub rodzinie warto się wcześniej skonsultować, żebyśmy nie wylądowali na czarnej liście. Nasz mały instrumentalista jest szczęśliwym posiadaczem fletu, grzechotki (nie wiem czy tak się to fachowo nazywa, ale dzwoni przy potrząsaniu) i trójkąta. Ten ostatni dostał na urodziny w przedszkolu i wydaje mi się idealny na ten wiek, chociaż słysząc jak śpiewa wyuczone piosenki wnioskuję, że muzykiem nie zostanie. 

5. Puzzle, układanki, gry. Już od dłuższego czasu bawimy się grą edukacyjną Prawy do lewego, polegającą na poszukiwaniu dwóch części obrazka. Obrazków jest stosunkowo dużo dlatego warto na początku wyłożyć tylko część. Sprytniejszym malucho możemy zaproponować wersję trudniejszą, czyli z obróconymi kartami obrazkiem w dół, dzięki czemu gra zamienia się w trudniejszą wersję Memory. 



Puzzle to zawsze dobry pomysł na prezent. Jednak przed zakupem lepiej upewnić się, co jest teraz na tak zwanym "topie", czy jest to Frozen, czy może Kubuś Puchatek albo Strażak Sam. Z Młodym przygodę z Puzzlami zaczęliśmy od Myszki Miki. Trzylatek powinien bez problemy poradzić sobie z układanką od 12 elementów wzwyż. 








niedziela, 22 listopada 2015

50 (urodziny i takie tam)

Co u nas? Młody miał niedawno urodziny, które obchodził praktycznie przez tydzień. Zaczął przed tą wspaniałą datą u swoich dziadków od strony ojca, następnie odbyło się przyjęcie w przedszkolu, gdzie dumny jak paw cały dzień chodził w koronie na głowie. Tego samego dnia dostał od nas prezent, ale wszystkie urodzinowe emocje skumulowały się dopiero trzy dni później na prawdziwym kinderbalu, który zorganizowaliśmy u nas w domu. Nie zabrakło nikogo z małych przyjaciół naszego solenizanta, a co za tym idzie impreza odbyła się we wspaniałym gronie. Przepraszam, że tak późno o tym piszę, ale jestem w ciągłym niedoczasie, swoją drogą lepiej późno niż wcale: dziękujemy wszystkim gościom za wspaniałą atmosferę i moc prezentów.To mi z kolei podsuwa pomysł by stworzyć osobny post z propozycjami prezentów dla 3-latka. Poprzedni, o podobnym charakterze cieszy się nieustanną popularnością, więc czemu nie? Może uda mi się, jeszcze przed szaleństwem świątecznych zakupów.

W tym miesiącu miałam pierwszy wyczekiwany tygodniami urlop, którzy jak wszystko co przyjemne minął bardzo szybko. Oczywiście odwiedziłam rodziców, z racji faktu, że odkąd pracuję mogę to robić bardzo rzadko. Młody miał okazję pobawić się chwilę z kuzynkami, a ja spotkać z starymi znajomymi. Fajnie było jednym słowem. 
Dziś krótko, ale za to ciepło Was pozdrawiam i lecę kłaść naszego trzylatka, bo widzę, że patrzy na Yakari spod przymrużonego oka.  



niedziela, 11 października 2015

49 (jesień)

Melduję się w nowej porze roku, ciepłe dni wyjątkowo dla nas łaskawe chyba już się skończyły, poczułam to dzisiaj na placu zabaw kiedy Młody poprosił o pomoc w robieniu wielkiej baby i przycupnęłam na chwilę na ziemi. Pewnie gdybym tak posiedziała dłużej wyłabym jutro jak wilk albo miałabym gile po pas, tylko młode osobniki wychodzą z takich zabaw w zimnie bez szwanku.
Nic ciekawego u nas się nie dzieje, poza faktem, że miewam różne objawy chorobowe i ten miesiąc poświęcam na wizyty u przeróżnych lekarzy. W piątek wpadłam w rozpacz u internisty, na którą każdy przymyka oko, bo ponoć porakowcy tak mają i trzeba udawać, że się rozumie. Oczywiście usłyszałam nieśmiertelne Trzeba myśleć pozytywnie, na które już po wizycie parsknęłam sobie śmiechem. Nakręcam się teraz na spokój, tak, żeby przetrwać tę jesień i zimę bez szwanku, bez większych niespodzianek, po prostu żyć szczęśliwie z dnia na dzień i cieszyć się z każdej mniejszej lub większej głupoty. Chciałabym, żeby osoby z mojego bliskiego lub dalszego otoczenia, też pozwoliły sobie na beztroskę, ale może nie do końca. Mamy teraz październik, miesiąc walki z rakiem piersi. Ten blog, to taki trochę mój pamiętnik, ale też uświadamiacz. Każdy z nas jest zajęty, ma mnóstwo obowiązków, projektów, pracy, kiedy do tego ma się jeszcze dzieci termin znany jako czas wolny przestaje istnieć. Warto jednak czasami się zatrzymać, pobyć przez chwilę egoistą, pomyśleć tylko o sobie i się zbadać. Specjalnie dla was blogerka z bloga bu-rak stworzyła serię grafik mających wam przypominać o badaniach i ogólnie zmusić do pomyślenia o sobie. Kradnę kilka z nich i dzielę się z wami:
Źródło: http://bu-rak.blogspot.de

Źródło: http://bu-rak.blogspot.de


Dziewczyny (teraz będzie do dziewczyn, ale faceci też mogą przeczytać i przypomnieć swojej partnerce, siostrze, mamie, ciotce etc,) jeśli nie wiecie jak przeprowadzić badanie samemu zajrzyjcie tutaj. Jeśli nie jesteście pewne, czy wykonujecie badanie prawidłowo, najlepiej poruszyć ten temat z ginekologiem. Guz wcześnie wykryty daje wam prawie 100% szanse na przeżycie, może się też zdarzyć, że będziecie mieć takie szczęście jak ja i mimo wielgachnych rozmiarów potwora zostaniecie na tym ziemskim padole i będziecie odmrażać sobie tyłki na placu zabaw. Bez odbioru.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

48 (Śląsk)

Przez ostatnie trzy tygodnie pracowałam po 6 dni, żeby zaczynający się dziś tydzień mieć zupełnie wolny i móc przyjechać w rodzinne strony. Pierwsza podróż sam na sam z Młodym na tylnym siedzeniu. Wcześniej zawsze jeździł ze mną zabawiacz i podawacz smoczków, butelek, ciastek, chrupków, owoców, zabawek, książek etc., dlatego miałam trochę czarną wizję tych 500 km, ale żeby podnieść butelki musiałam zatrzymać się tylko raz (za samym Berlinem), potem mogłam to zrobić stojąc w korku, przed Wrocławiem. Przez całą podróż zaśpiewałam na przemiennie Wlazł Kotek na Płotek, Był sobie król, Ogórek ogórek, Hej sokoły jakieś trzydzieści razem, płytę z bajkami Janoscha przesłuchaliśmy 10 razy, mogę teraz z głowy recytować Ach jak cudowna jest Panama oczywiście po niemiecku. Był też przystanek na frytki chyba w najbardziej obleganym McDonaldzie w Polsce, gdzie kolejki udało nam się uniknąć zamawiając samemu (swoją drogą zauważyłam, że ludzie boją się tych wielkich ekranów i jeśli już decydują się na samodzielne zamawianie robią to ze strachem w oczach). Dojechaliśmy cali i zdrowi, zmęczeni, ale szczęśliwi. Jak zwykle w czasie wizyt w Polsce mam całą masę rzeczy do załatwienia. Jutro jadę do Pszczyny, kupić Młodemu buty korygujące, mam nadzieję, że będzie chciał chociaż zmierzyć i odbędzie się bez fochów. Dziś wybieram się do kina na Amy, napiszę wam później małą recenzję. Zamówiłam książki, które pewnie będą do odbioru w środę. W weekend chcę wziąć udział w Szyb Maciej Chill Out i zrobić grilla w gronie rodzinnym. Chciałabym przez ten tydzień podładować trochę moje baterie, bo po powrocie zacznie się dla nas okres pełen wyzwań, bowiem od września zostaję Teamleiterem w pracy, a co za tym idzie spada na mnie cała odpowiedzialność. Muszę nauczyć się zostawiać pracę w pracy, bo łapię się na tym, że w domu nadal analizuję czy dobrze wykonałam powierzone mi zadania. Nowe zadania, więcej godzin, muszę mieć na to siłę i chęci. Na razie jestem nakręcona, ale zobaczymy jak będzie po pierwszym miesiącu na pełen etat. Póki co czerpię energię ze Śląska, z którego serdecznie Was pozdrawiam. 

sobota, 1 sierpnia 2015

47 (wakacje)

Ponad miesiąc przerwy od pisania to dość sporo. Czasem chciałabym nadrobić zaległości mając przerwę w pracy, ale nie mam ochoty pisać tekstu bez polskich znaków i poprawiać tego później w domu. Od miesiąca pracuję na 3/4 etatu, a co za tym idzie czasu mam jak na lekarstwo. Zdążyłam już nabyć wyrzuty sumienia, że nie poświęcam go wystarczająco dość Młodemu, ale tym bardziej  nowa sytuacja uczy jak nim umiejętnie dysponować. Tegoroczne lato nie jest raczej typowe dla naszej małej rodziny, nie zaplanowaliśmy urlopu, bo ja w mojej pracy jestem dopiero od maja więc nie mam do wolnego prawa, a Marcinowi udało się w między czasie pracę zmienić i co za tym idzie znalazł się w takiej samej sytuacji. Wygospodarowaliśmy tydzień wolnego, który spędziliśmy nad jeziorem Miedwie. Było tak jak na wakacjach być powinno, czyli leniwie. W moim przypadku chyba, aż za bardzo. Przez pięć dni zajmowałam się moczeniem nóg w jeziorze, rozwiązywaniem krzyżówek panoramicznych, spacerami i oglądaniem programu agrobiznes (telewizja w ojczystym języku po długiej przerwie hipnotyzuje niezależnie od treści), także nic wartego do chwalenia się na instagramie lub facebooku. Na ostatni tydzień lipca przyjechała do nas jak się okazało niezastąpiona ciocia Karolina. Młody miał ferie w przedszkolu, więc musiałam skombinować dla niego opiekę, Prosząc o pomoc koleżankę z licealnej ławy trafiłam w dziesiątkę, bo Młody zakochał się bezgranicznie. Chyba nikt od dawna nie poświęcał mu tyle czasu, jemu tylko i wyłącznie. Panie wychowawczynie w przedszkolu są super, ale bawią się z szesnastoma innymi dziećmi, a tutaj uwaga 100% poświęcona temu jedynemu. Efekt, to tydzień bez marudzenia, jęczenia etc. czysta, bezustanna radość. Karolinka, której chciałam jeszcze raz serdecznie podziękować, wróciła już do domu, a Młody nadal z uśmiechem wspomina wspólnie spędzony czas. Dodatkowy plus wizyty cioci to językowa szala skłaniająca się znów bardziej w stronę polskiego. Od kilku dni zamiast schnecke słyszymy ślimak, a Strażak Sam nie jedzie ugasić feuer tylko pożar. Pewnie będzie chciał we wtorek to wszystko opowiedzieć paniom przedszkolankom, które umieją powiedzieć cześć i po dwóch latach nareszcie nauczyły się prawidłowo wymawiać imię Młodego. 
Wpadłam tutaj tylko na chwilę i jak zwykle rozpisuję się niepotrzebnie, a jeszcze dziś idę do pracy i muszę przed tym faktem ogarnąć trochę spraw. Obiecuję odezwać się szybciej niż 1 września. Tschus!




niedziela, 28 czerwca 2015

46 (pasja)

Jeśli w pracy się pospieszę i szybko zrobię zamknięcie, to do domu przyjadę koło 22 i w weekend jest jeszcze szansa, że spotkam rozbrykanego Młodego, bo jako królowie braku konsekwencji w weekend pozwalamy mu kłaść się późno. Zawszę udaję, że trochę się złoszczę, że jeszcze nie śpi, gderam, że zęby nie umyte, że trzeba to i tamto, a mleczko dalej nie wypite. Mimo te cieszę się, że mogę jeszcze zobaczyć go w akcji. Zazwyczaj wracając nie mam już siły na nic, mogę wygenerować z siebie jeszcze trochę energii, którą poświęcę rodzinie, nic poza tym. Brak mi czasu dla siebie, ale nic nie szkodzi, znajdę go kiedy indziej. Kiedy mam wolne, a zdarza się to zazwyczaj w środku tygodnia, próbuję pozbierać myśli i zrobić coś konstruktywnego, ale wszystko odbywa się w stylu "Poodkurzam jeszcze tylko tę pustynię i zabiorę się do pracy". Trudno jest być kreatywnym pomiędzy jednym praniem, a ściąganiem i prasowaniem drugiego, ale to nie problem bo na czas na rozwój i kreatywność też przyjdzie, wcześniej czy później. Nie spieszy mi się, przestało od ponad roku. Dlaczego o tym piszę? W zeszłym tygodniu znajoma stwierdziła, że nie ma we mnie pasji, nie palę się do kreatywnych zadań, a przecież powinnam bo to definiuje każdego projektanta/artystę. Nie dostrzega we mnie także zaangażowania, ani żadnych przejawów chęci tworzenia. Ogólnie jawię się dość depresyjnie. Pewnie tak jest, ale wcale nie czuję się z tym źle. W przeciągu trzech lat skończyłam studia będąc w ciąży, która była wpadką, a w efekcie, której wyemigrowałam do kraju, w którym mówi się na tyle skomplikowanym językiem, że potrzebowałam roku by dojść do poziomu: coś tam powiem i coś zrozumiem. Emigracja bywa trudna w pojedynkę, w ciąży może okazać się jeszcze trudniejsza. Pamiętam stres związany z nadchodzącym rozwiązaniem plus myślenie o tym co będzie później i przede wszystkim, czy damy sobie radę jako rodzice i jako para. Miałam w sobie, w owym czasie jeszcze trochę pasji, która wyparowała ze mnie w dość szybkim tempie w pierwszych miesiącach macierzyństwa. Może i spałam w nocy, ale na ciągłym stand by co doprowadzało mnie do coraz głębszej rozpaczy. W pewnym momencie zaczęłam planować, że na jedną noc wybiorę się do hotelu i tam pośpię mocno i głęboko. Planów nie zrealizowałam, ale czas bycia zombie z biustem na wierzchu szybko minął. Miesiące mijały, a ja mimo coraz większej wprawy nie stawałam się ani trochę bardziej wypoczęta. Przed pierwszymi urodzinami Młody został przyjęty do przedszkola, a ja odkryłam, że mam raka. Chodziłam wtedy na kurs niemieckiego, którego mimo pobytu w szpitalu nie przerwałam, operację miałam w piątek, a na pierwszych zajęciach pojawiłam się po nie całym tygodniu. Od tamtego momentu zaczął mną kierować strach, że czegoś nie zdążę, że życie jest na moim przykładzie nieprzewidywalne, że muszę wszystko na raz, tu i teraz. Prawie przez pół roku nie docierało do mnie, że tak się nie da. Nie da się też przejść od raka do porządku dziennego, wrócić do wcześniejszych czynności jakby nigdy nic się nie stało. Byłam pewna, że oswoiłam sytuację, panuję nad nią i nadal mogę być super mamą,uczyć się codziennie nowych słówek, przygotowywać do egzaminu i planować operację rekonstrukcji piersi jakby to była wizyta u fryzjera, rozglądać się za pracę i bywać od czasu do czasu duszą towarzystwa. Długi czas grałam kogoś kim już dawno nie byłam i nadal nie jestem, co więcej nie będę. Tylko, że teraz mam tę świadomość, wtedy nie miałam i to była męczarnia. W nowym życiu, w nowej sytuacji człowiek uczy się wszystkiego od nowa, a ja tak traktuję moją obecną egzystencję. Już nie jestem tą samą Karoliną, która brykała po Łodzi od klubu do klubu i czas bezsensownie przelatywał jej przez palce. Kłamałabym gdybym powiedziała, że teraz wykorzystuję go w 100%, ale przez macierzyństwo i zdrowotne perypetie spędzam go zupełnie inaczej. Muszę w tym nowym "byciu" odnaleźć z powrotem pasję i radość tworzenia, ale póki co nie mam na to ochoty. Chcę odpocząć, na chwilę w spokoju. 

środa, 10 czerwca 2015

45 (#zdążyłam)

Zdążyłam pojechać do Paryża na wycieczkę z rodzicami, w wieku 10 lat, strasznie się wtedy wynudziłam. Nie zdążyłam pojechać do Tokio, nie wykluczone, że kiedyś pojadę. Zdążyłam wynająć mieszkanie, nie stać mnie na kupno, z resztą nie potrzebuje mieszkania na własność. Zdążyłam wpaść i urodzić fajnego człowieka, wcześniej z brzuchem zdążyłam skończyć studia pisząc w 6 miesiącu ciąży mega dołującą pracę magisterską. Zakładam, że zdążę zrobić karierę, a jeśli nie zdążę to nakręcę o tym smutny spot. Zakładam też, że będąc mamą dam radę pracować i może nawet zarobić na wycieczkę do Tokio. Wiem, niesamowity plan, trudny do zrealizowania, a nóż widelec mi się uda. 

Od przedwczoraj internet huczy od wyjątkowo nieudanej, dennej i odrealnionej niczym teoria zamachu w Smoleńsku kampanii Fundacji Mamy i Taty, która ma na celu...? No właśnie co autor miał na myśli? Chciał nam pokazać, jak po mistrzowsku zmarnować przekazany przez obywateli 1% podatku, czy może uzmysłowić, że nie ma pojęcia o sytuacji w jakiej żyją młode, zdolne do prokreacji Polki? Otóż nie dowiemy się nigdy, bo zamiast przyznać się do klasycznej wtopy albo chociaż wytłumaczyć się z tego niesamowitego filmu fantasy pracownicy tej instytucji kręcą z siebie bekę razem z całym internetem i na swoim fanpage publikują prześmiewcze memy. Serio? 
Mogłabym tutaj rozpisywać się o tym, że spot jest mocno szowinistyczny, sugerujący, że kiedy kobieta osiąga sukces to robi samej sobie krzywdę, bo na pewno nie znajdzie czasu na dziecko, ale szkoda na to mojego czasu. Szkoda, że autorzy całego konceptu nie wpadli na pomysł poruszenia problemu dzieci już istniejących, których ojcowie zalegają latami ze spłatą alimentów tudzież matek, które swoje dzieci porzucają na śmietniku, albo wychowując je traktują jak śmieci. Temat rodzicielstwa, lub jego braku był już poruszany kilkakrotnie. Był spot o narodzinach odkurzacza, kto nie widział niech kliknie tu. I co bezdzietni? Przekonuje was? Bo mnie ani trochę, lubię za to filmiki kręcone na zlecenie Procter & Gamble, od których szczęśliwym rodzicom kręci się łezka w oku, a tym którzy dzieci nie mają pokazują, że rodzicielstwo to nie kłody pod nogi kroczące do kariery. 






(Szukałam filmiku, w którym ojcowie próbują założyć dzieciom rajstopy, ale niestety vimeo dziś bardzo zawodzi.) Może ktoś pamięta i wklei tutaj w komentarzu, tymczasem ten pan na pewno nie zdążył na samolot do Paryża:


Kończę i lecę żeby zdążyć do urzędu skarbowego. 

poniedziałek, 1 czerwca 2015

44 (Dzień Dziecka)

Pamiętam strach przed porodem, pamiętam przedłużające się oczekiwanie na rozwiązanie, pamiętam ten moment kiedy leżał już na mojej piersi i intuicyjnie szukał sutka, pamiętam łzy wzruszenia i dumę, że dałam, że daliśmy radę, wszyscy troje. Potomstwo to zmartwienia i strachy o zdrowie, bezpieczeństwo, przyszłość naszego dziecka, ale przede wszystkim i najczęściej ogromna radość. Codziennie myślę, o tym, że spotkał mnie ogromny zaszczyt uczestniczenia w jego życiu. Obserwowania jak dorasta i towarzyszenia mu w budowaniu osobowości. Kiedy śpi, często sami leżąc już w łóżku wspominamy co najmilszego zdarzyło się w ciągu dnia za jego sprawą. Cieszymy się każdą wspólną chwilą, bo wiemy, że czas bezlitośnie biegnie i już za chwilę może go wspólne nie być aż tyle. Dziś jest wyjątkowy dla nas rodziców dzień, dzień naszych pociech (to słowo jest bardzo na miejscu, bo człowiek zawsze odnajduje w dziecku pocieszenie, miałeś ciężki dzień? pomyśl, że wieczorem będziesz z nim układał klocki albo pójdziecie razem na rower albo odpowiesz na tysiąc pytań o wszystko co mu chodzi po głowie.) Z okazji Dnia Dziecka chciałam życzyć mojemu synkowi i wszystkim jego kolegom i koleżankom: Wszystkiego co najlepsze, radości, uśmiechu na co dzień i czasu, dużo czasu spędzonego z rodzicami i resztą rodziny. 

Młody
i mama Młodego, jak była młoda






niedziela, 17 maja 2015

43 (praca, praca, praca, nie ma pracy, o jest praca!)

Tyle tutaj odwiedzin, zakładam, że każdy wychodzi równie szybko jak przyszedł rozczarowany brakiem nowych wpisów. A zatem dziś mały update z życia Mamazonki i jej rodziny. Ostatnio dosyć intensywnie poszukuję pracy, a co za tym idzie spędzam kilka godzin dziennie śledząc w internecie nowe oferty, łażę także tu i tam rozglądając się za ogłoszeniami. Szukam pracy tymczasowej, która pozwoli nam co weekend napełnić wózek sklepowy potrzebnymi artykułami, ponieważ na co dzień zajmuję się projektem, który profity, sławę i satysfakcję przyniesie trochę później. Prócz poszukiwań, pracy nad projektem, oczywiście spędzam dużo czasu z naszym milusińskim. Teraz z okazji wiosny i pięknej pogody na topie jest rower biegowy. Początki były dość oporne, ale szybko zrobił postępy i śmiga już dosyć długie jak na dwu i pół latka trasy. Zatem duma mnie rozpiera. Z innymi rzeczami bez zmian, dalej ciężko go zrozumieć, nie wiem czy już wam kiedyś wspominałam, że często nie mamy pojęcia co do nas mówi, ale zauważyliśmy, że do nas zwraca się używając dużo "ś,ć,k,w,b" i jest to coś w stylu "sksćkskskśkbbwwwkwb" a jak próbuje mówić po niemiecku to dużo wyrazów kończy się na "ou" np. zamiast "auto" mówi "autou". Nie wiem co wyniknie z tego miksu dwóch tak różnych języków, ale dalej trzymamy się zasady "one person, one language" bardzo ważnej w przypadku wychowywania dzieci dwujęzycznych. Jedyne odstępstwo od reguły to czytanie książek, które staramy się czytać i po polsku i po niemiecku. Jeśli tego bloga czyta jakaś osoba, która wychowuje dziecko w dwóch językach to chętnie usłyszę jakieś pożyteczne rady. Kończę, bo kolejny weekend z rzędu mam wolne tylko jednego dnia, a co za tym idzie czasu jak na lekarstwo. Ciao!

wtorek, 7 kwietnia 2015

42 (Wielkapraskanoc 2015)

W tym roku zamiast objadać się kiełbasą przed telewizorem postanowiliśmy w czasie świąt zrobić sobie wycieczkę do Pragi. Jak zdążyłam policzyć był to mój siódmy raz w stolicy Czech, ale pierwszy w połowie spędzony na placach zabaw. Pozwoliło mi to spojrzeć na miasto z nowej perspektywy. Chciałabym w tym miejscu zareklamować wózek Espiro Magic, którym przeżył telepanie po brukowanych ulicach, jazdę z górki i pod górkę i co więcej nadal mimo, że używamy go codziennie od dwóch lat jeździ i może dotrwa do lata. Dawno tyle nie spacerowałam, kilka razy udało nam się obejść stare miasto, byliśmy w dzielnicy żydowskiej i na moim ukochanym Zizkowie, który miejscami niebezpiecznie przypomina Łódź. Dwa razy zawitaliśmy na polecaną przez Marcina Szczygła ulicę Borivojovą, w celu konsumpcji przepysznych pieczonych żeberek w cenie "nie dla turystów" czyli bardzo przystępnej. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję to odwiedźcie koniecznie gospodę Osudova Pritazlivost (Fatalne zauroczenie) na Ulicy Lipanskiej (róg Borivojova, przystanek tramwajowy Lipanska). Takie miejsca sprawiają, że zawsze chętnie wracam do Pragi, żeby przy okazji odkrywać coś nowego. Dla ciekawskich trochę zdjęć, a jeśli chcecie więcej to wpadajcie na Instagram (mój i mojej mamy). 











wtorek, 24 marca 2015

41 (jakiś tam poród)

Ostatnio ogłoszono w Polsce niesamowitą nowinę, otóż znieczulenie w czasie porodu ma być bezpłatne i na życzenie pacjentki. Trudno w to uwierzyć prawda? To już nie trzeba dawać lekarzowi w łapę i nikt nie powie, że na podanie jest "za późno" albo, że "nie czas na fanaberie"? Nie pisałabym dziś tego posta gdyby nie fakt, że sama z takiego znieczulenia skorzystałam, szczerze nie mam zielonego pojęcia jakby się skończył mój poród gdybym takiej opcji nie miała. Cieszy mnie fakt, że przyszło mi rodzić w kraju, w którym taka możliwość to standard i nie potrzeba do tego stałej obecności anestezjologa na sali (w Polsce ponoć trzeba, nie jestem lekarzem i szczerze nie wiem dlaczego). Miałam pełną świadomość jakie mogą być skutki uboczne wkłucia, informują o tym na pierwszej wizycie w szpitalu, który się wybrało do porodu, ba, rodząca dostaje nawet w tym temacie broszurkę do poczytania w domu, żeby mieć czas na zastanowienie, czy złożyć podpis, że "w razie gdyby tak poproszę".
Wraz z wesołą nowiną pod artykułem w internecie pojawiły się wspaniałe komentarze i tak jak nie łatwo mi było uwierzyć w to, że Polskie położnictwo wchodzi w XXI wiek, tak  treści komentarzy kobiet wypowiadających się na temat  dalej nie jestem w stanie przyswoić/zrozumieć, bowiem prawie połowa stwierdza, że poród ma boleć, bo inaczej to nie poród, a poza tym ona rodziła bez znieczulenia i jakoś żyje. Kiedy czytam takie słowa od razu przypomina mi się neon Wojciecha Dudy "polska jakość", który było mi kiedyś dane zobaczyć na wystawie w Łodzi. -jakoś to będzie, -jakoś damy radę, -jakoś leci, -jakoś tak. Parafrazując hasło Dudy- polskie czyli jakieś, nie wiadomo  do końca jakie, dowiemy się w trakcie. Fajnie by było, żeby wraz z możliwością znieczulenia na życzenie pojawiła się w wśród polek świadomość, że poród to nie "jakieś tam wydarzenie", tylko bardzo ważny proces zarówno w życiu kobiety jak i dziecka (świadomie używam tutaj słowa proces, bo na pewno nie można nazwać tego "chwilą"), który powinien przebiegać zgodnie z pewnymi zasadami, a przede wszystkim zgodnie z wolą pacjentki, w atmosferze należącego się jej szacunku. Masz siłę i dasz radę urodzić bez znieczulenia? Super, ale pozwól by twoje koleżanki miały prawo wyboru i nie oceniaj ich decyzji. Każdy człowiek ma inny próg bólu, każdy poród przebiega inaczej. Z zazdrością słucham historii "zaczęło się w domu, pojechaliśmy do szpitala i po dwóch parciach dzidzia była z nami" Nasz Młodzieniec nie chciał pojawić się naturalnie więc miałam wywoływany poród, a co za tym idzie skurcze od godz. 14, dodam, że urodziłam o 3 w noc, więc trochę nam zeszło. Gdyby nie znieczulenie podejrzewam, że wydrapałbym płaskorzeźbę na suficie i ścianach sali, w której przyszło mi rodzić. Marcin mówi, że wyłam jak ranione zwierze, sama do dziś nie potrafię powtórzyć tego dźwięku. Pomimo tych traumatycznych wspomnień, mogę powiedzieć, że czułam się bezpiecznie, a komfort w postaci znieczulenia spowodował, że całość wspominam z uśmiechem. 

P.S. mam nadzieję, że ostatniego fragmentu nie doczytają mamy czekające na rozwiązanie. 

środa, 18 marca 2015

40 (domowy spleen)

Jestem w transie obowiązków domowych i rodzicielskich, trudno znaleźć czas na prowadzenie bloga albo inne czynności mające na celu tylko rozładowanie mojej przeładowanej myślami głowy. Jako, że mój konkubent całe dnie przesiaduje w pracy, to ja w 90% zajmuję się naszym przeuroczym potomkiem. Od jakichś dwóch tygodni zostaje dłużej w przedszkolu i ma z tym wyraźny problem, daje się namówić do wejścia na salę tylko jeśli w zastępstwie jest wychowawca, który jakieś 2 miesiące temu odszedł do innej grupy. Dzieje się tak rzadko i co za tym idzie co rano jest ryk, a wczoraj nawet stanowczo wypowiedziane "nie chcie". Trudno mi sobie wyobrazić, że wydłużam mu ten czas jeszcze bardziej, co pewnie będzie miało miejsce jeśli uda mi się w końcu znaleźć pracę (swoją drogą to też trudno mi sobie wyobrazić). Nie tylko Młody czuje się ostatnio niepewnie, np. mnie siedzenie w domu mocno przytłacza, jeśli nie mam nic do załatwienia to mimo różnorakich czynności typu pranie, sprzątanie, gotowanie, pisanie listów motywacyjnych czuję, że czas ucieka mi przez palce, za oknem widzę przemiany świadczące nowe porze roku, a ja dalej w tym samym punkcie. Liczę, że wkrótce nastąpi jakiś zwrot akcji, bo kończy mi się nadzieja i cierpliwość. Dobra, trochę pozrzędziłam, to teraz Wam powiem, że mieszka z nami od miesiąca kot i wszystko byłoby super, bo jest wspaniałym kompanem, gdyby nie fakt, że budzi nas codziennie punkt 5.00. Nie przypominam sobie, żeby młody w czasie swego niemowlęctwa otworzył oko kiedykolwiek o tej porze dlatego takie zwyczaje są mi zupełnie obce. Nie mam też pomysłu jak mu wytłumaczyć, że piąta rano to nie czas na mizianie, drapanie, a już na pewno nie na zabawę. Jeszcze kilka tygodni takich pobudek i zamiast właścicieli będzie miał w domu parę zombie, nie wiem tylko czy zombie pamięta, żeby regularnie napełniać miseczki z jedzeniem. Kończę te chwilową refleksję, pozdrawiam Was i mam nadzieję, że macie humory lepsze niż autorka tego bloga.


Budzik

środa, 4 marca 2015

39 (zmiana kodu trójka z przodu)

Od wczoraj zaliczam się do grona trzydziestolatków. Chociaż zważywszy moją kondycję życiową, mam tu namyśli wydarzenia ostatnich lat, przez które udało mi się pozyskać siwiznę czuję się jakbym przekraczała czterdziestkę. Chciałam napisać jakieś podsumowanie, ale szczerze niewiele mam do powiedzenia. Przed trzydziestką, a w moim przypadku przed dzieckiem, emigracją i rakiem, życie wyglądało tak: 

Teraz bardziej przypomina coś takiego:


Mam (nie tylko w związku z tą okrągłą rocznicą) wiele przemyśleń, mniej więcej takich:


Ma to związek z poszukiwaniem pracy (uwaga, bardzo dołująca czynność), ale liczę na to że w końcu się uda i powiem:



Może nawet podpiszę jakąś wspaniałą umowę: 


Póki co, cieszę się tym co mam i jestem wdzięczna za każdy dzień (wiem, że brzmi tandetnie, ale jednocześnie wiem co mówię hahaha) 







piątek, 20 lutego 2015

38 (mali lekomani)

Od ponad dwóch lat mieszkam w Niemczech, do Polski udaje mi się zawitać co kilka miesięcy. Wcześniej mieszkając w naszym kraju nie miałam przez kilka lat do czynienie z telewizją, no może nie jakoś w ogóle, ale jedynie od święta. W tamtym czasie zupełnie nie zwracałam uwagi na treść reklam. Teraz zdarza mi się oglądać telewizję niemiecką i polską kiedy przyjeżdżam w odwiedziny do rodziców. Od tygodnia oglądam średnio godzinę dziennie i co? I dalej nie potrafię się otrząsnąć. Twoje dziecko boli gardło? Daj mu lizaka, który to gardło uleczy, mamy też taki, który pomoże w razie kaszlu, mały apetyt (?) też jest na to rada, syrop albo krople, do tego witaminowe żelki, niesamowicie zdrowe suplementy diety, na osowiałość i brak energii inne paskudztwo, na wzrost syropek oraz gwóźdź do trumny, który wywołuje we mnie złość połączoną z "i don't want to live on this planet anymore" czyli syrop, który ma pomóc dziecku zasnąć. Serio? Czy w tym kraju są rodzice, którzy kupują te nafaszerowane cukrem i innymi świństwami "lekarstwa" i podają je swoim dzieciom? Nie mam pojęcia jak się ma przemysł farmaceutyczny w DE, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała tego typu reklamę w TV. Nie sądzę, że podobne preparaty są dostępne, większość leków jest na receptę i trzeba umieć podejść lekarza, żeby w ogóle zdecydował się coś przepisać. Na praktycznie każdą dolegliwość zaleca się spacery na świeżym powietrzu, wietrzenie sypialni no i oczywiście jedzenie warzyw i owoców. Takie babcine sposoby i chyba najlepsze jakie można zaordynować dziecku, jeśli jego dolegliwość to nie jakaś przypadłość zakaźna wymagająca leków. Wiem, że Polska przoduje w Europie w konsumpcji leków bez recepty, nie sądziłam jednak, że nastąpi moment kiedy dorośli będę bombardowani propozycjami dla swoich pociech. A może te reklamy są też skierowane dla młodszych odbiorców? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale mam szczerą nadzieję, że rodzice nie ulegają tej swoistej telewizyjnej indoktrynacji i wiedzą, że to wszystko ściema i mechanizm, który nie ma nic innego na celu jak uzależnić małego konsumenta od łykania tryliona substancji na wyimaginowane dolegliwości. Kto nie ma TV i mi nie wierzy: 


Serio?
P.S. Niemiecką telewizję trawi inna gorączka: reklamy portali internetowych. stanowią jakieś 70%, aż człowiek nie jest pewien czy siedzie przed telewizorem czy może zapomniał wyłączyć komputer.

piątek, 13 lutego 2015

37 (TOP5 zabawki na zimę- uwaga post NIEsponsorowany :P)


Kiedy zima ani trochę nie przypomina tej z obrazka i aktywność dziecka na podwórku ogranicza się do taplania w błotku niczym Świnka Peppa trzeba je czymś zająć, by nie dopadła je nuda. Pamiętam moje wydłużane dla podkreślenia beznadziejnej sytuacji nudzi mi się i padające z ust matki Inteligentni ludzie się nie nudzą, co w owym czasie było dla mnie totalnie nie zrozumiałym zdaniem. Moje dziecię przejawia oznaki znudzenia kiedy drugą godzinę z rzędu pragnie oglądać Małych Einsteinów, na szczęście z pomocą przychodzą nam zabawki. Także z nudów podzielę się z wami z czym najchętniej spędzamy tę zimę, może będzie to jakiś pomysł dla waszych pociech. Selekcja jest chłopięca, mamy dziewczynek muszę poszukać pomysłów na innych blogach (sorry), chociaż i dla dziewczyn się tutaj coś znajdzie. 
(Kolejność przypadkowa)
1. Książki z serii Obrazki dla maluchów są w naszym domu zawsze aktualne. Szczerze mówiąc przewracam oczami kiedy Młody po raz tysiącpięćsetstodziewięćsetny sięga po tom Kolory, ale wybaczam mu po sekundzie, bo wiem, że akurat tym zajmują się teraz w przedszkolu. Do ulubionych należy także część Dinozaury, którą oglądamy/czytamy najczęściej na stronie o Tyranozaurze. W wyobrażeniu tego jaki był groźny ten gatunek pomaga nam gumowa figurka, którą udało mi się kupić za nie całe 15 zł. Z serii mamy także część pt. Las oraz Uwaga to niebezpieczne. Tej ostatniej nie polecam dlatego, że równie dobrze mogłaby nazywać się Głupie pomysły, teoria i praktyka.

2. Karty obrazkowe, to nic innego jak zestaw kart edukacyjnych, którymi można bawić się na różne sposoby. Dla mało pomysłowych lub leniwych (to ja) rodziców producent przewidział małą książeczkę, w której znajdziemy propozycję zabaw. Z serii posiadamy Transport i Warzywa. Nie muszę chyba pisać, że nasz milusiński częściej ogląda te pierwsze. Myślę, że zabawka ta jest super dla dzieci dwujęzycznych, bo do napisu w języku polskim można dopisać/dokleić drugi język, z którym obcuje dziecko. Kolejny atut to koszt, zestaw kosztuje (teraz w promocji) 11 zł.

3. Warsztat małego majsterkowicza. To akurat nasz prezent urodzinowy. Sprawdza się, chociaż bywa niebezpieczny, szczególnie gdy dziecko przejawia podniecenie wymachując ręką zaopatrzoną w drewniany młotek. W skład naszej skrzyni wchodzą drewniane śruby i nakrętki, kołki do wbijania w przygotowane do tego dziury, deseczki oraz narzędzia. Zestaw na pewno ćwiczy małą motorykę, rozkręcanie i nakręcanie kluczem francuskim wymaga nie lada precyzji. Zabawka wymaga wyrozumiałych sąsiadów, bo przy wbijaniu kołków można narobić sporo hałasu. 

4. Ciastolina, jest super. Kto z nas w dzieciństwie nie lubił się bawić plasteliną? Ciastolina to jej miększa i przez to łatwiejsza w obróbce wersja. Nie muszę chyba opisywać zastosowania, bo jak się domyślacie jest szerokie, szerokie jak mieszkanie, które można nią obkleić, na szczęście niezamknięta w pudełku szybko wysycha i da się ją usunąć odkurzaczem. 

5. Playmobil 123, przenośna straż pożarna. Przez jakiś czas na naszym domowym placu zabaw królowało Duplo, ale teraz zostało wyparte przez Playmobil. Kupiliśmy, w sumie to na próbę, zestaw skierowany dla maluszków bo z serii Playmobil 123, a mianowicie przenośną straż pożarną. Zabawka bardzo prosta, ale wciąga szczególnie kiedy dziecko wchodzi w fazę inscenizowania, co akurat teraz ma u nas miejsce. Można zakupić na allegro, chociaż akurat tutaj cena z kosmosu, bo my za naszą płaciliśmy jakieś 25 euro. 




niedziela, 8 lutego 2015

36 (tak sobie myślę...)

Ostatnio jestem częstą bywalczynią niemieckich urzędów i wierzcie mi, że polskie to przy tutejszych pikuś. Tony dokumentów, papierów, bogata korespondencja, brak informacji i urzędnicy, którzy nie wiedzą o czym mówią, wdech, wydech, wdech, wydech. Jeszcze rok temu nie znając niemieckiego pewnie zalewałabym się łzami w domu i prosiłabym znajomych, żeby wybierali się ze mną na te urzędnicze starcia, teraz przechodzę przez to sama, chociaż nadal w pisaniu wszelakich odwołań, powiadomień i próśb pomaga mi mój kochany konkubent. Mam nadzieję w najbliższych dniach wyjść na prostą i spokojnie wrócić do tematu szukania pracy, bo kiedy codziennie dostaję inny list z milionem punktów, przepisów i rzeczy, które muszę zrobić do tego czy innego dnia nie jestem w stanie się skupić i w okolicach czwartku pulsują mi skronie. Zamieniam się niemalże w kafkowskiego bohatera, ale charakteryzuje mnie niezłomność, bowiem mam tutaj już nie małe doświadczenie z urzędami i wiem, że na koniec zazwyczaj człowiek dostaje to co chciał. 
Wczoraj skończyłam moje praktyki, długie to one nie były, ale na więcej nie pozwala mi nowe prawo. Trochę podglądnęłam jak wygląda życie takiej małej odzieżowej firmy od środka i jestem zadowolona, bo dało mi to przede wszystkim kopa, żeby próbować rozkręcać tutaj coś swojego. Daję sobie na to dużo czasu, bo najpierw muszę się ustatkować finansowo, znaleźć pracę, która zapewni mi stały dochód, a jak to mi się uda, to zacznę wdrażać swój plan w życie. 
Miałam okazję przez ostatni tydzień przeczytać książkę Jerzego Stuhra Tak sobie myślę, którą mogę wam szczerze polecić. Pan Jerzy zasiadł do pisania trawiony przez chorobę nowotworową i co warte jest podkreślenia, ani razu w lekturze nie pojawia się myśl, że to przez co przechodzi to ogrom nieszczęścia i bezsilności. Wspaniały polski twórca podchodzi do sprawy z ogromną pokorą i nadzieją, że mimo fatalnych prognoz uda mu się wyjść z tego cało. Możliwe, że książkę odbiera się tak pozytywnie, kiedy wiemy, że rzeczywiście mu się udało, że wyzdrowiał, stanął na nogi i wrócił na scenę. Nieprawidłowością z mojej strony byłoby recenzowanie tej pozycji jako dziennika choroby, bo na pewno takim nie jest. Książka Stuhra, to przed wszystkim wspaniała lektura na temat stanu polskiej kultury, teatru, filmu, a także kilka komentarzy do współczesnej polityki. Czyta się jednym tchem, a myśli wspaniałego aktora i reżysera pozostają w nas na bardzo długo. Jeśli macie okazję to przeczytajcie. 
To tyle na dzisiaj, może teraz w okresie martwicy zawodowej będę odzywać się częściej, chociaż jak już pewnie zdążyliście zauważyć różnie to ze mną bywa. Za tydzień wybieram się do Polski, co mnie bardzo cieszy, bo mocno stęskniłam się za rodziną. Odezwę się zatem ze Śląska. Ciao!

poniedziałek, 26 stycznia 2015

35 (z a b i e g a n i e)

Tak wiem, słaba ze mnie blogerka, skoro przy większej ilości obowiązków nie jestem w stanie tutaj zaglądać. No dobra, może i jestem, ale żal mi czasu, który od ponad dwóch tygodni dzieli się u mnie na biegi. A to biegnę sobie do przedszkola, a to do tramwaju, żeby zaraz pobiec do metra i wybiec z niego do studia, gdzie mogę usiąść, ale tam dla odmiany biegnie czas, dwa razy szybciej niż zwykle. Jestem na praktykach, które szczerze robię tylko i wyłącznie po to, żeby w moim CV pojawił się jakiś zawodowy ślad pobytu w Niemczech. Żałuję, że te praktyki nie przerodzą się w pracę (tak zazwyczaj tutaj bywa) jednakże to nie ta branża, nie te pieniądze etc, by mieć na to nadzieję. Dalej muszę sobie radzić sama. Szukam więc dalej, przekopuję internet i moją głowę, bo w niej kłębi się od wątpliwości. Czy iść robić cokolwiek, czy może zacisnąć zęby i brnąć w to co się zaczęło? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, nie zmienia to jednak faktu, że zasobność mojego portfela wskazuje na pierwszą z możliwości. Na tym etapie mojego jakże malowniczego życia potrzebuję jakiegokolwiek zajęcia byleby nie siedzieć na dupie w domu, bo jak się siedzi to się myśli o przeróżnych rzeczach, a mnie takie myślenie nie prowadzi w żadne dobre miejsce. Rodzice pewnie będą zwiedzeni, że nie staram się zrobić oszałamiającej kariery po tym jak łożyli na moją super-drogą edukację, ale muszę jeszcze chwilkę zaczekać, najpierw muszę stanąć na nogi, żeby dalej móc myśleć o spełnianiu marzeń, a wierzcie mi, że kilka mam. Tyle mam na głowie, że zapominam o najważniejszym, czyli zdrowiu. Powinnam w tym miesiącu mieć kontrolę, której nie zrobiłam, bo nie mogę dodzwonić się do lekarza, który chciał podpiąć mnie pod jakiś specjalny program dla młodych bez cycków. Może uda mi się tym zająć w lutym, jak sobie przypomnę. Muszę też wrócić do tematu rekonstrukcji II, ale obiecałam sobie, że tym się zajmę, kiedy inne rzeczy się poukładają. Dziwnie zaczyna się ten rok, ale może wszystko wkrótce znajdzie swoje miejsce. Tego bym bardzo chciała i sobie życzę. 
Idę spać, biegnę więc do łóżka. 

P.S. dla ciekawskich i chcących wiedzieć co robię na praktykach takie oto zdjęcie, które oddaje także moje samopoczucie: