wtorek, 28 października 2014

28 (w biegu)

Szybki briefing co u nas. Przyjechałam w niedzielę z powrotem do Berlina. W Polsce udało mi się w tydzień załatwić (nie lubię tego słowa) bardzo wiele spraw, odebrałam nowe prawo jazdy i nowy dowód, zrobiłam i wydrukowałam sobie książkę z swoim projektami, żeby mieć co pokazać na ewentualnej rozmowie (tak, tak nadszedł czas powrotu do rzeczywistości i poszukiwania pracy), oddałam komputer do serwisu w Saturn (tutaj muszę nadmienić, że byłam bardzo mile zaskoczona, ponieważ zgubiłam paragon, w związku z czym musiałam złożyć podanie o duplikat, ale mimo to sklep i tak przyjął sprzęt, żebym już nie musiała przyjeżdżać drugi raz), odwiedziłam fryzjera i zrobiłam porządek z moją grzywką, oczywiście po to by lepiej widzieć ćwiczenia z niemieckiego, byłam w kinie, na zakupach, u siostry, tato oddał moje auto do przeglądu, zmieniłam sobie też opony na zimowe, bo nie wiem kiedy następnym razem pojawię się na Śląsku. Jednym słowem było intensywnie. Do Berlina przyjechała ze mną mama, która zostaje u nas do czwartku, żebym ja mogła się pouczyć (nauka do egzaminu + dziecko= porażka). Za tydzień Młody ma urodziny i wczoraj zamówiliśmy mu prezent. Uwielbia zaglądać do skrzynki z narzędziami ojca, więc teraz dostanie swoją. Mam nadzieję, że będzie równie podniecony jak przy oglądaniu reklam na Mini Mini (przy kolejce Duplo wydaje bardzo wysokie piski, ale tę chyba zostawimy na Gwiazdkę). Nie wiem jak to się stało, że te dwa lata minęły tak szybko, ale o tym napiszę następnym razem. Wracam do nauki.

P.S. Czytam teraz Grobową ciszę

czwartek, 23 października 2014

27 (boskie Zabrze)

Jestem w Zabrzu, moim rodzinnym mieście. Załatwiam sprawy urzędowe, odwiedzam rodzinę i znajomych, młody ma frajdę, bo spędza czas z dziadkami i kuzynkami. Cieszę się z każdego nawet najkrótszego czasu spędzonego tutaj, zawsze chętnie tu wracam, chociaż już od ponad ośmiu lat mieszkam poza Śląskiem. Widzę zachodzące zmiany, widzę rozwój tego miejsca, jestem z niego dumna. Dzisiaj duma rozpiera mnie jeszcze bardziej, bo nadal pozostaje pod wrażeniem obejrzanego wczoraj filmu Bogowie, wprawdzie moje miasto, odgrywa w tym filmie marginalną rolę, ale dobrze jest mieć świadomość, że to tutaj odgrywały się historyczne chwile polskiej medycyny. Profesor Zbigniew Religa, bohater filmu był niewątpliwie postacią nietuzinkową, bezpośrednią, stanowczą, dążącą do wyznaczonych sobie celów. Film ukazujący historię profesora mówi tak na prawdę o małym fragmencie jego życia, nie jest to biografia, co według mnie jest plusem obrazu. Łukaszowi Palkowskiemu udało się o wiekopomnych chwilach opowiedzieć bez tak lubianej przez polskich reżyserów pompy, ale za to z dużą dozą humoru. Film posiada jednostajny rytm, przez co widz zupełnie wciąga się w akcję. Muzyka, tak krytykowana w wielu recenzjach mnie wydaje się adekwatna. Jeśli jeszcze nie widzieliście, to koniecznie marsz do kina. Dziś króciutko, pozdrawiam was ze Śląska.

Zdjęcie ukradłam stąd: http://www.tvp.info/16076138/13-filmow-powalczy-o-zlote-lwy-w-gdyni-stuhr-komasa-smarzowski-i-pasikowski

piątek, 17 października 2014

26 (październik)

Jest październik, dziś 17 więc jesteśmy w połowie. Za oknem piękna jesień, słońce tej jesieni zostało z nami wyjątkowo długo. Zimne poranki, parne i ciepłe wieczory, nie pamiętam takiej jesieni już od dawna. Jaka była rok temu? Nie przypominam sobie prawie wcale. Rok temu w piątek 17 października o godz. 11 rano miałam wizytę w szpitalu, pamiętam, że rano było chłodno, że umówiłam się z koleżanką, która obiecała mi pomóc językowo (wiesz sprawa chyba jest poważna, tydzień temu miałam biopsję, muszę nastawić się na wszystko, chcę dobrze zrozumieć diagnozę). 
Pamiętam, że w tym czasie Młody miał okres przystosowania się do przedszkola i towarzyszyła mu, moja mama, bo Marcin, też w owym czasie leżał w szpitalu (taka z nas szpitalna rodzina). Koleżanka przyszła z dzieckiem, nie miała je z kim zostawić, a pewna była, że moja wizyta nie potrwa długo. Pamiętam minę lekarza, który po moim wejściu do gabinetu zdjął okulary i sapnął, z zdenerwowaniem spojrzał w moje wyniki, nie miał dla mnie dobrych wieści, powiedział, że przeprasza, ale ma ciężki dzień, bo omawia trudne przypadki, ja jestem jednym z nich. Potem pamiętam, że znajduję się jakby we mgle, na słowo guz, spięłam wszystkie mięśnie i takie spięte mi już zostały, praktycznie przez dobę. Miałam dokładnie 10 minut na podjęcie decyzji, czy chcę być operowana, na drugi dzień, czy może za tydzień, a może wcale nie chcę. Bełkotałam coś bez sensu, że może za tydzień, bo mam jutro rano kurs językowy i nie chciałabym opuścić. W szoku ludzie mówią zupełnie niezrozumiałe rzeczy, przejmują się drobiazgami, które nie mają większego znaczenia. Pamiętam mocne Magdy „co ty pierdolisz, trzeba to operować”, telefon do mamy, czy da sobie radę sama przez kilka dni, bo wiesz mamo to jednak jest rak i będziesz musiała zostać z Piotrusiem sama przez kilka dni. W tamtym momencie poczułam takie ogromne skrępowanie, fizyczne, jakby mnie ktoś związał, zakneblował i jedyna myśl jaka mi krążyła po głowie, że skoro guz ma ponad 7 cm tzn, że przerzuty są już wszędzie. Czy to dlatego tak źle się czułam ostatnio? Myślałam, że jestem zmęczona bo mam małe dziecko. Czemu mnie to spotyka? Przypominam sobie, że czytała niedawno artykuł o założycielce Rak'n'roll, ona dowiedziała się, że ma guza będąc w ciąży. A więc to się zdarza, młode kobiety też zapadają na tę chorobę. Muszę się tego pozbyć, muszę się tego pozbyć, muszę się...., zaczęłam myśleć automatycznie. Pamiętam płacz mamy po powrocie do domu, pamiętam, że nie miałam siły nawet zasnąć, na drugi dzień musiałam mieć operację, o 10, mój lekarz bał się co we mnie znajdzie, nie chciał czekać nawet 24 godzin. Na szczęście po wszystkim miał dla mnie dobre wieści i chyba pierwszy raz się uśmiechnął.Teraz kiedy to wszystko wspominam wydaje mi się, że to się nie zdarzyło naprawdę, niestety codziennie rozbierając się i widząc moją bliznę, wiem, że to nie był sen, wiem też, że nie powinnam o tym wszystkim zapominać. Powinnam przestrzegać zaleceń lekarzy, powinnam starać się żyć zdrowo, powinnam badać zdrową pierś, żeby mieć pewność, że nie ma nawrotu. Czy mnie to dołuje? Wcale! Jestem szczęściarą, zapewniam was.

P.S. Badajcie się, ja tego nie robiłam, dziś tego żałuję. Ten blog jest po to aby Wam przypominać :)

wtorek, 14 października 2014

25 (czyli dziecko to nie kot)

Może wyda wam się to dosadne, ale będąc jeszcze beztroską dwudziestolatką powiedziałam, że dziecko będę miała tylko wtedy kiedy wpadnę. Była to przepowiednia niczym z Astro TV, ta jednak się spełniła. Wraz z przyjściem na świat juniora, który to właśnie siedzi obok mnie z gorączką na fotelu i ogląda Santa's Workshop, wszystko w moim życiu się zmieniło. Podstawową zmianą jest to, że przy dziecku czasu ma się jak na lekarstwo,żeby nie powiedzieć, że nie ma się go wcale i nie można po prostu pozwalać na to, żeby ten czas marnować. Doszłam nawet ostatnio do wniosku, że mając np. dziecko w czasie studiów mogłabym je skończyć w terminie, bo nie miałoby miejsca wstawanie w południe i oglądanie którejś z kolei serii któregoś z kolei serialu, który nic nie wnosi do mojego życia poza „zabiciem czasu”, który to mogłabym wykorzystać na milion innych sposobów, ale wtedy niestety nie posiadałam dziecka i takiej wiedzy także.

Mój dzisiejszy wywód będzie o tym, że dziecko to nie kot, ani pies. Wiem, że sprawa jest oczywista, ale jak się ostatnio często przekonuję nie do końca. Pewna dziewczyna, gdzieś na oko w moim wieku, może trochę młodsza troszkę trzaśnięta alkoholem na przyjęciu urodzinowym mojej koleżanki obrała sobie mnie, matkę po przejściach jako słuchacza, a chciała opowiedzieć mi o tym, że razem z chłopakiem mają kota, by dowiedzieć się, czy potrafią się nim wspólnie zająć, a co za tym idzie czy nadają się na rodziców. Nie żartuję, to są fakty, a ona była przekonana, że podejmę dyskusję na temat wychowania kota? Jeśli mierzyć by poziom przygotowanie do macierzyństwa poprzez umiejętność opieki nad kotem, psem, chomikiem czy kanarkiem to powinnam w momencie przyjścia na świat Piotrka być nieźle wykwalifikowana. Problem w tym drodzy, przyszli rodzice ćwiczący na zwierzętach, że dziecko to nie kot. Jestem tego pewna, możecie mi zaufać, to także nie pies i może was to zaskoczy, ale to CZŁOWIEK! W dodatku na początku zupełnie bezbronny (z czasem rosną mu zęby, a ręce nabierają sprawności do szybkich ciosów albo rzutów- dostałam w sobotę w łeb małym metalowym walcem i mam pękniętą skórę na nosie i czole, także wiem co mówię) i należy się nim opiekować, cały czas! Nie tylko w momencie kiedy zamiauczy, albo otrze się nam o nogę tudzież zaśmierdzi mu z kuwety. Małe dzieci robią kupę i siku na okrągło, także pieluchę (to taka kuweta dla dzieci) zmienia się miliard razy dziennie, aż w końcu sam człowiek nie wie czy właśnie zmienił czy powinien zmienić. Maluchy wymagają też karmienia, na początku jest to proces nieustający z małymi przerwami, nie jedzą z miski Whiskas, tylko zajadają się mlekiem z cycka, także w tym czasie trzeba im towarzyszyć, nie ma czasu na załadowanie odcinka Gry o Tron, poza tym, że jest się tak zmęczonym, że nawet nie pamiętamy czasów kiedy coś nam się na komputerze ładowało. Z doświadczeń z kotem pamiętam, że im kot większy tym mniej z nim problemów (swego czasu na studiach miałyśmy 3 koty) i tutaj także zachodzi podstawowa różnica. Z dzieckiem jest odwrotnie, im większe tym więcej przy nim pracy i naszego zaangażowania. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i 4 ręce. 
Ostatnio zapytałam mojego chłopaka czego nauczył się będąc tatą i usłyszałam, że nauczył się odpowiedzialności, ale także tego, że można łapać różne rzeczy bez użycia rąk. Jest to bezcenna uwaga. Bo tak właśnie jest. Kot czasem drapie ściany albo drzwi, dziecko po tych ścianach i drzwiach kredkuje i rozmazuje czekoladę/jogurt/zupę. Kot czasem strąci coś ze stołu, dziecko sięga po noże i dzbanki z gorącą herbatą. Mogłabym tak wymieniać te subtelne różnice bez końca, ale wydaje mi się to idiotyczne tak samo jak pewność, że zwierzątko przygotuje nas do macierzyństwa. Otóż nie przygotuje. Nic was nie przygotuje, tylko doświadczenie zbierane na bieżąco. Kończę i przysięgam, że jeśli raz usłyszę coś tak głupiego to nie ręczę za siebie. 

czwartek, 9 października 2014

24 (jak się robi dzieci po niemiecku)

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć jak się ma przyrost naturalny w Berlinie powinien zrobić sobie spacer na tutejsze place zabaw w okolicy godz. 16. Polecam spacer po Prenzlauer Berg, dzielnicy, którą media okrzyknęły dzielnicą niemieckiej rozrodczości. Pamiętam, że na początku to był dla mnie szok. Dzieci są wszędzie, a tak popularny model jak 2+1 praktycznie tutaj nie istnieje (chyba należymy do wyjątków). Ale zacznijmy od początku, a początek jest rano kiedy to rodzice przemieszczają się ze swoimi pociechami z domu do przedszkola, by później pędzić do pracy. Oczywiście większość przemieszcza się na rowerach, jedno dziecko w krzesełku z tyłu, drugie jedzie obok na swoim rowerze, bywa, że trzecie w chuście. Modne stały się także rowery z przyczepką, w której zmieści się dwójka, a także takie z wbudowanym wózkiem z drewna, do którego wejdzie i czwórka. Tłok nie tylko na ścieżce rowerowej, w tramwajem, autobusem czy metrem jeżdżą ci "wózkowi". Rodzice znajdują chwilę by poczytać dziecku książkę nawet w największym ścisku, zadowolone pociechy dojeżdżają do KITA czyli Kindertagesstätte (Niemcy uwielbiają długie i trudne wyrazy, podczas gdy można by powiedzieć wszystkim znane Kindergarten). Fenomen P-bergu często tłumaczy się faktem, że jest to atrakcyjna wizualnie część Berlina wschodniego, a co za tym idzie posiada doskonałe zaplecze przedszkoli i szkół. W DDR system żłobków i przedszkoli działał bardzo sprawnie i to historyczne tło ma ogromny wpływ na obecny stan rzeczy. Nie wiem czy jesteście sobie to w stanie wyobrazić, bo ja dalej sobie z tym nie radzę, ale na dzielnicę o powierzchni 10,96 km/2 naliczyłam 110 placówektu jest lista jeśli ktoś mi nie wierzy :). Mimo takiej ilości jest problem z miejscami, bo dzieci przybywa w ogromnym tempie. Istnieje przepis, który mówi, że jeśli pierwsze dziecko jest w danym przedszkolu, drugie z automatu dostaje miejsce w tym samym. Co w pewnym sensie dyskwalifikuje rodziców jedynaków, muszą uzbroić się w cierpliwość i szukać.
Dobra Kita w okolicy domu, albo po drodze do pracy to skarb, ale pozwolę sobie wrócić do naszego przebiegu dnia, dzieci znajdują się w przedszkolu, rodzice w pracy albo z młodszymi dziećmi w domu. W Niemczech większość dzieci zaczyna przygodę w przedszkolu od pierwszego roku życia, a czasem ciut wcześniej. W tamtym czasie nauczyłam się aby nie poruszać tego tematu będąc w naszej kochanej ojczyźnie, bo za każdym razem kiedy wspominałam o tym, że nasz synek idzie w 11 miesiącu swojego życia słyszałam "coooo tak szyyybkoooo? nie żal ci go? przecież taki jest malutki". Jest to również gorący temat na wszelkim forum tutejszej Polonii, bowiem mama z Polski ma wpojone ( w sumie nie wiem dlaczego), że z dzieckiem należy przebywać w domu min. 3 lata, inaczej wyrządza mu się nieodwracalną krzywdę. Ja jestem zdania, że każdy powinien robić jak uważa, ale w pójściu do przedszkola na pierwsze urodziny nie widzę nic złego, widzę wręcz same plusy. Dzieci odbiera się albo po 5 albo po 8 godzinach i wtedy przejmują władzę na światem, tzn. nad okolicą. Place zabaw pękają w szwach, jest ich też bardzo dużo, mimo tego ustawiają się kolejki do zjeżdżalni i panuje ogólny chaos w pożyczaniu sobie zabawek i odbywaniu pierwszych kłótni w piaskownicy. Okolica pełna jest kawiarni dla dzieci i rodziców, bywają też takie z piaskownicą w środku, koszt takiej przyjemności jest niewielki ok, 1,50 za dziecko. Dzieci dzieci dzieci, wszędzie dzieci powtarza mój znajomy kucharz, który pracując w tutejszej restauracji w weekendy wyrywa sobie włosy z głowy (tak na prawdę jest łysy) przygotowując kolejne porcje dla milusińskich. 
Podsumowując ten mój długaśny wywód można dojść do wniosków, że w wysokim przyroście bierze udział w bardzo dużym stopniu dzielnica, miasto, państwo. Odpowiednia infrastruktura, system szkolnictwa i opieki nad naszym potomstwem sprawia, że kobieta nie boi się zajść w ciążę, bo wie, że po stosownym dla niej czasie dziecko znajdzie opiekę, a ona będzie mogła wrócić do pracy. Takie to proste, a takie trudne, w niektórych miejscach do zrealizowania. Napisanie tego tego tekstu przyszło mi do głowy po nowince z kraju, na temat pomysłu wydłużenia urlopu macierzyńskiego. Wydaje mi się, że nie to jest potrzebne polskim rodzicom. Koniec. Kto dotrwał do tego miejsca zrobił mój dzień!

wtorek, 7 października 2014

23

Przedwczoraj wszyscy dowiedzieliśmy się o śmierci Anny Przybylskiej. Czuję ogromny żal i smutek w związku z tą straszną wiadomością. Czuję też złość, kiedy widzę jakie głupoty wypisują media: "zobacz ostatnie zdjęcie Ani na instagramie" Serio? Gdy byłam parę miesięcy temu w Polsce w ręce wpadł mi miesięcznik Viva, w którym to Ania udzieliła wywiadu. Z treści można było wyczytać ogromną wolę życia i chęć przetrwania, ale także świadomość, że jej dni są policzone. Rak trzustki, który miała aktorka jest praktycznie nieuleczalny, ponad 90% pacjentów dożywa jedynie roku po diagnozie. Niewątpliwie ta odmiana nowotworu to wyrok. Nie wyobrażam sobie co musiała czuć matka trójki dzieci wiedząc, że spędza z nimi najprawdopodobniej ostatnie miesiące. 

Założycielka fundacji Rak'n'roll Magdalena Prokopowicz powiedziała kiedyś Każdy człowiek, który dzielnie walczy z tą chorobą i wygrywa czasem miesiąc czasami dwa to już można powiedzieć, że Wygrał Życie. Zawsze kiedy czytam te słowa mam wątpliwości, bo czy wygraniem życia jest świadomość, że mamy tego życia kilka miesięcy? Czy Anna Przybylska, która ostatni rok spędziła walcząc o przetrwanie i pracując, aby mieć pieniądze na leczenie wygrała ten czas od usłyszenia diagnozy? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Dalej jestem w szoku, bo informacja o śmierci aktorki znów przypomniała mi, że nasz największy wróg zebrał żniwo. że medycyna ponownie rozłożyła ręce. Może wyda wam się to śmieszne, ale na wszelki wypadek sprawdziłam wczoraj po raz setny jakie są rokowania wobec guza, którego pozbyłam się rok temu. Na wszelki wypadek, bo przecież wszystko się może zdarzyć. Los przypomina nam o tym praktycznie każdego dnia. 
Mój dobry znajomy ma za sobą chłonniaka, szczęśliwie pokonanego. 
Z racji tego, że jest osobą publiczną jakiś czas temu udzielając wywiadu odpowiedział na pytanie dotyczące strachu przed śmiercią, pamiętam dokładnie jego zdanie: "Jedyna rzecz, która mnie przerażała, to to, że jak umrę, moja córka będzie miała straszną traumę. Zamartwiałem się, jak ona sobie z tym poradzi w życiu". (źródło). Czytając te słowa przypominam sobie moją pierwszą myśl po usłyszeniu diagnozy "Jak oni sobie poradzą?", bo człowiek w takich momentach zakłada, że to koniec, trzeba się zabrać za "załatwianie" spraw. Od niedzieli wieczór ciągle chodzi mi po głowie co myślała Anna przed śmiercią, czy wierzyła, że odchodzi w lepsze miejsce, czy się bała, czy martwiła o to jaki wpływ jej śmierć będzie miała na psychikę dzieci. Czy uważała, że wygrała życie?








niedziela, 5 października 2014

22

Słońce świeci aż miło, na tę porę to pogoda nietypowa, bo ono tak świeci już od tygodnia, może nawet dłużej. Chcemy wykorzystać tę piękną pogodę i planujemy, że w czasie długiego weekendu wybierzmy się na wycieczkę do Poczdamu. Jak to zwykle z dziećmi bywa w dzień wycieczki młody budzi się z zaropiałym okiem i to w takim stopniu, że nie potrafi go otworzyć, robimy wycieczkę... do szpitala (jest święto, a zatem pomimo piątku pediatra odpada). Spędzamy w szpitalu ponad dwie godziny, przychodzi kilka osób z maluszkami i starszaki muszą poczekać, maluszki mają pierwszeństwo. Młody pomimo oka jest w szampańskim nastroju, biega po szpitalnym korytarzu niczego nieświadom, zaraz to się zmieni, kiedy lekarka poprosi mnie, żebym zmierzyła mu temperaturę. Diagnoza: zapalenie spojówek. A to nasze już trzecie w tym roku, także wiemy co robić. Swoją drogą kto zna dobry sposób na zakroplenie dwulatkowi oczu kiedy ten z całej siły je zaciska wygra u mnie nagrodę niespodziankę. Resztę dnia spędzamy w domu, poza małym wypadem do apteki po kropelki. Wycieczkę trzeba odłożyć.

W sobotę udaje nam się zrealizować plany. Wycieczka z Berlina do Poczdamu, to trochę jak wycieczka z Łodzi do Zgierza, z tą różnicą, że Berlin jest miastem do którego ludzie migrują, a nie z którego ubywają, a Poczdam to stolica landu Brandenburgia i jest trochę ładniejszy od Zgierza. Miasto zupełnie inne od Berlina, nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że jestem w Czechach. Miks przepięknej architektury klasycyzującej z toporną, zaniedbaną (to swoją drogą dziwne) architekturą świetności DDR. Wybieramy się na długi spacer bo od dworca głównego mamy zamiar przejść piechotą do parku, w którym znajduje się pałac Sanssouci. Po samym wejściu do parku młody stwierdza, że zrobi sobie przystanek koło drzewa, po którym chodzą robale. Nie wiem jak się te robaki nazywają, ale mnie kojarzą się z cmentarzami, może ktoś z was wie. Mają geometryczne, czarne pancerze z czerwonym symetrycznym wzorkiem. Spędzamy przy drzewie dobre 25 minut, bo robaki jak wiemy są bardzo interesujące. Swoją drogą w takich chwilach staram się nigdy dzieciaka nie poganiać, żeby nie zaburzać zachodzących procesów poznawczych. Po dokładnych oględzinach wyruszamy dalej. Park jest przepiękny, miejscami zapiera dech w piersiach. Mnie najbardziej do gustu przypadła oranżeria, sam Pałac Sanssouci mniej. Po drodze zbieramy jadalne kasztany, które jemy na surowo (po powrocie do domu zastanawiamy się czy aby na pewno były jadalne i czy fakt, że boli nas obydwoje głowa to nie efekt zatrucia). Wycieczka udana. Najmłodszy wybiegany, cały dzień na świeżym powietrzu dobrze wpływa na sen. Wszyscy padamy jak muchy. Ten weekend zaliczam do udanych.